Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/457

Ta strona została przepisana.

szła z pokoju. Ale ona, schylona nad twarzą Rajmunda tak nizko, że jej dotykała niemal, śledziła najdrobniejsze oznaki. Jedna łza jej spadła na uwielbianą główkę. Czemprędzej otarła ją chustką, spostrzegła jednak, że na ciemieniu w miejscu, gdzie się schodzą kości, część czerepu obniżyła się, zaklęsła.
— Patrz doktorze! — wołała z przestrachem.
I oczy moje wlepiały się w tę czaskę mięką, posianą strupami mlecznemi, żółtawą, podobną do kawałka wosku, pośród Którego wyżłobionoby dołek. Wszystkie szwy były widoczne. Żyła skroniowa, niebieskawa ginęła pod strupami.
— Patrz pan, patrz!

iły życia zbudzone na chwilę środkiem sztucznym eteru, poczynały słabnąć. Chrapanie przybrało dźwięk charakterystyczny; drobne rączki opadły, po bokach, nieruchome; podbródek, kurczył się coraz bardziej; szpara czaszki stawała się coraz głębszą i nie widać już było pod ciemieniem pulsacyi. Naraz umierający zdał się czy nić jeszcze wysiłek jakiś. Czemprędzej doktór uniósł mu głowę. I z drobnych ustek zsiniałych wydobyło się nieco płynu białawego. Ale w tem wysiłku zrzucenia skóra czoła się naprężyła i po przez naskórek widocznemi stały się plamy brunatne rozlania krwi. Moja matka wydała krzyk okropny.
— Chodźmy, chodźmy, mamo, wyjdź ze mną —