Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/462

Ta strona została przepisana.

miennemi, inne rozwarte, pełne cienia, oczekujące na swą zdobycz. U jednego ze sklepień zwieszały się trzy lampy, podsycane oliwą i płonęły one spokojnie w powietrzu wilgotnem a ciężkiemj wązkiemi płomykami, nie zagasającemi nigdy.
— Tutaj — rzekł brat mój.
I wskazał otwartą framugę, mieszczącą się obok innej, zamkniętej już kamienną płytą. Na tej płycie wyrytem było imię Konstancyi; głoski tego imienia połyskiwały niewyraźnym jakimś odblaskiem.
Wtedy, by raz jeszcze pozwolić nam przypatrzeć się zmarłemu dziecku, Jan Scordio wyciągnął ramiona, niosące małą trumienkę. I popatrzyliśmy nań. Po przez kryształ ta drobna twarzyczka sinawa, te małe rączyny złożone i ta sukienka, i te chryzantemy i cała ta białość wydała się nieskończenie gdzieś daleką, nieujętą, niedościgłą, jak gdyby wieko przezrocze tej trumny, podtrzymywanej ramionami wyniosłego tego starca, pozwoliło nam ujrzeć przez szczelinę strzęp jakiejś nadziemskiej tajemnicy, straszliwej i słodkiej zarazem.
Nikt nie wymówił ani słowa. Zdało się, że nikt nie śmie odetchnąć.
Starzec zwrócił się ku framudze grobowca, pochylił się, złożył trumienkę, posunął ją ostrożnie