Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/60

Ta strona została przepisana.

W tem świetle ciepłem i złotawem, w tej woni tak rozkosznej, wśród przedmiotów, noszących na sobie piętno wdzięku kobiecego, echo tej starej nuty zdało się nabierać jakiejś pulsacyi życia tajemnego.
— Jakaż ładna ta aryjka, którą śpiewałaś przed chwilą — ozwałem się, idąc za popędem, który mi poddał niepokój.
— O tak, bardzo ładna! — zawołała.
Cisnęło mi się na usta pytanie: „Dlaczego ją śpiewałaś?“ Ale pohamowałem się i począłem w sobie samym szukać przyczyn tej ciekawości, co mnie dręczyła.
Nastała chwila milczenia. Ona paznokciem posuwała po zębach grzebienia, które wydawały zgrzyt stłumiony. Ten zgrzyt jest okolicznością, którą zapamiętałem nadzwyczaj dokładnie.
— Ubierałaś się do wyjścia. Nie przerywajże, proszę cię, — rzekłem.
— Mam już tylko włożyć okrycie i kapelusz. Która godzina?
— Trzy kwadranse na jedenastą.
— Jakto! już tak późno?
Wzięła kapelusz i woalkę i usiadła przed lustrem. Przypatrywałem jej się. Inne znów pytanie wydzierało mi się na usta: „Dokąd idziesz?“ Jakkolwiek jednak mogło się ono wydać zupełnie naturalnem, powstrzymałem je wszakże jeszcze i dalej przypatrywałem się Julianie uważnie.