Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/75

Ta strona została przepisana.

wnego oszołomienia, które wywiera na ducha i zmysły szmer nieprzerwany i monotonny czegoś niewyraźnego, nieokreślonego. Deszcze mrzyły wciąż, na wodach kanałów mgły przybierały złowrogie jakieś kształty, pełzając niby widma krokiem powolnym i uroczystym. Czasami w gondoli, jakby w trumnie, znajdowałem chwilę złudnego odpoczynku, śmierci. Kiedy przewoźnik pytał mnie, gdzie mnie ma zawieźć, odpowiadałem zawsze niemal nieokreślonym gestem i pojmowałem w głębi duszy szczerość rozpaczną tych słów: „Mniejsza o to gdzie, byle tylko daleko gdzieś, po za krańce świata“.
Powróciłem do Rzymu w ostatnich dniach marca. Nabrałem nowej świadomości życia rzeczywistego, jak po długiem zaćmieniu tej świadomości. Czasami nagle ogarniało mnie onieśmielenie dziwne, niepokój, trwoga nieuzasadniona i czułem się słabym, jak dziecko. Rozglądałem się dokoła z uwagą niezwykłą, pragnąc pochwycić znaczenie otaczających mnie rzeczy, odnaleźć właściwy ich stosunek, zdać sobie sprawę z tego, co się zmieniło, z tego, co zniknęło. I w miarę, jak powracałem zwolna w istnienie wspólne ogółu, powracała i równowaga do mego umysłu, budziła się nadzieja, poczynałem zajmować się przyszłością.
Zauważyłem wielki ubytek sił u Juliany, spostrzegłem, że zdrowie jej nie dopisuje; smutniej-