— Nie, dobre tylko — odpowiedziała Jaliana szybko.
Zauważyłem w jej głosie intencyę upewnienia mnie.
Słońce kwietniowe zachodziło, rzucając blask na poręcz okna, oświecało siwe włosy mej matki i kładło słabe odbłyski światła na skronie Juliany. Firanki niezmiernej białości falowały, odbijając się w szybach połyskujących tysiącem załamań. Wielkie wiązy tarasu, okryte świeżemi, listkami, wydawały szmer to silny, to znowu lekki, do którego dostrajały się cienie mniej lub więcej ruchome, chwiejne. Z samychże murów domu, obrzeżonego tysiącami pęków fijołków, wydzielała się woń wiosenna, niby niewidzialny dym kadzideł.
— Jaki ten zapach jest przenikliwy! — szepnęła Juliana, przesuwając dłonią po brwiach, przymknąwszy nawpół powieki. — Dostaje się zawrotu głowy formalnie.
Stałem między nią a matką, cokolwiek w tyle. Zdjęła mnie ochota pochylić się ku oknu, otoczywszy jedną i drugą memi ramionami. W ten akt prostej poufałości pragnąłem włożyć całe uczucie serdeczne, którem wzbierało mi serce, pragnąłem dać poznać Julianie tysiące rzeczy, nie dających się wypowiedzieć i jednym tym gestem odzyskać ją napowrót, zdobyć ją sobie całkowicie. Ale powstrzymywała mnie od tego jeszcze pewna nieśmiałość, dziecinna nieomal.
Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/80
Ta strona została przepisana.