Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/81

Ta strona została przepisana.

— Patrz, Juliano — ozwała się moja matka, wskazując punkt jakiś na wzgórza — patrz, to twoja ukochana willa Bzów. Czy ją rozróżniasz?
— Tak, tak.
I przysłaniając dłonią rozwartą oczy od słońca, usiłowała dopatrzeć wskazywanego punktu. Ja, co ją obserwowałem, dostrzegłem lekkiego drżenia dolnej wargi.
— Czy widzisz cyprys? — spytałem z zamiarem zwiększenia jeszcze jej niepokoju tem pytaniem wspomnień pełnem.
I widziałem go, ja, w wyobraźni, ten cyprys sędziwy, którego stopy okrążał krzew różany a wierzchołek dawał przytułek gniazdku słowików.
— Tak, tak, rozróżniam go... ale z trudem.
Willa Bzów bielała w połowie odsłonięta, bardzo daleko, na horyzoncie. Łańcuch wzgórz roztaczał przed nami swą linię konturów szlachetnych i spokojnych, gdzie gaje oliwne rysowały się nadzwyczajną lekkością rysunku, podobne do mgły zielonawej, nagromadzonej w nieruchome kształty. Drzewa, okryte kwiatem, istne bukiety białe i bukiety różowe, przerywały mgieł tych jednostajność. Niebo zdawało się blednąć z każdą minutą, jak gdyby w ciekłej jego atmosferze rozlał się i wciąż rozpuszczał strumień mleka.
— Pojedziemy do willi Bzów po Wielkanocy, kiedy tam wszystko rozkwitnie — rzekłem, stara-