nąłbym był nietylko, żeby ranie kochał, ale żeby raną zawładnął; byłbym chciał odstąpić ran moje prawa starszeństwa, ponieważ był ich godniejszym odemnie, poddać się jego radom, wziąć go za kierownika, być ma posłusznym. U jego boku nie byłbym już narażony na niebezpieczeństwo zbłąkania się, skoro on znał drogę prostą i szedł po niej krokiem nieomylnym. A co więcej jeszcze, jego ramię było silnem, onby mnie zawsze obronił. Był to człowiek wzorowy: dobry, energiczny, przezorny. W moich oczach nic nie dorównywało szlachetnością tej jego młodości, poświęconej religii „czynienia dobrze wedle sumienia“, młodości, poświęconej ukochaniu ziemi. Powiedziałbyś, że oczy jego w kontemplacyi bezprzestannej zieleniejącej przyrody, zapożyczyły od niej coś z przezroczej jej roślinnej barwy.
— Chrystusem gleby — nazwałem go któregoś dnia z uśmiechem.
Był to poranek, przesiąkły, zda się, niewinnością, jeden z tych poranków, które wywołują obraz brzasków pierwotnych u kolebki świata. Na skraju pola brat mój rozmawiał z gromadką rolników. Rozmawiał stojąc pośród nich, przenosząc wszystkich otaczających go o głowę a ruchy jego spokojne zwiastowały prostotę stów. Ludzie starzy, z włosem pobielałym w mądrości życia, ludzie dojrzali, stojący już na granicy starości, przysłuchiwali się uważnie temu, co mówił
Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/88
Ta strona została przepisana.