Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/101

Ta strona została przepisana.

czekał zjawienia się u góry Scala dei Giganti, dwóch kobiet: aktorki i śpiewaczki, z któremi miał się spotkać, w umówionem miejscu, u zrębu studni, na dziedzińcu pałacu dożów.
Oczekiwanie jego wzrastało z chwili na chwilę w większą niecierpliwość.
Tymczasem stugłosy krzyk rozległ się po za wysokiemi ścianami okalającemi dziedziniec, gubiąc się pod kopułą nieba, nagle spłonioną olbrzymią łuną.
Rzekłbyś, że szał dopiero co słyszanej bachickiej pieśni rozbiegł się po morskiem mieście, ogarnął piersi smutkiem zgniecione i w żyły wszystkich mieszkańców grodu przelał płomienie winnej jagody.
Wznowienie bachickiego chóru, opiewającego włożenie gwieździstej korony na skronie szybko pocieszonej Aryanny, upoiło tłumy zebrane na Molo, pod otwartemi oknami pałacu dożów.
Głosom mnemad, satyrów, faunów, bijącym w jednobrzmiącym finale „Viva“ „Eviva“ odpowiedział z wybrzeży św. Marka, wtór niezliczonych głosów.
Zdawać się mogło, że śpiew, wskrzeszając wspomnienie ogni rozpalanych pod włoskiem niebem w dawno ubiegłe dni Dionyzysowych uroczystości, dał i teraz hasło do rozpalenia na raz, tysiącznych świateł, mających w tę noc świąteczną podnieść cały czarodziejski blask Wenecyi.
Mignęło w wyobraźni Stelia marzenie Parysa Eglano: napawania się widokiem płonącego miasta u boku kochanki, jak z pływającego, lekko kołysanego łoża, z łodzi skrytej w zaroślach wonnych.