Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/103

Ta strona została przepisana.

pniach schodów, drżąc jak gdyby stąpały nad krawędzią przepaści.
To, co w nim od godzin kilku kiełkowało głucho, miało czas rozwinąć się kwiat sztuczny lecz tak już w nim zakorzeniony, że zbliżanie się tych dwóch kobiet, wywoływało w nim uczucie nie bez pewnego podobieństwa z tem, które nim wstrząsało przy powstawaniu idealnych tworów jego poetyckiej wyobraźni.
Schodziły zwolna, wraz z tą ciżbą ludzką którą swą pieśnią usiłował wybijać do zawrotnej szczęśliwości wyżyn.
Po za niemi pałac dożów oblany światłem i zgiełkiem, podobny był do królewskiej drużyny z baśni, przebudzonej śród lasów i niedostępnych moczarów z snu zaklętego, w którym spoczywała w ciszy wierzb pochylonych nad zapomnień nurtem.
Twarze Olbrzymów, stojących od wieków na straży u olbrzymich schodów, płonęły czerwienią lamp zarumienione.
Lśniły się wypukłości przedziwnie Drzwi Złoconych i precz, za północnem skrzydłem pałacu, wszystkie kopuły bazyliki, gorzały pod niebem nakształt pięciu olbrzymich mitr, skrzących się od drogich kamieni.
A zewnątrz zgiełk rósł, wzmagała się wrzawa, obijając o dźwięczne, gęsto ściśnione marmury jak ryk burzy rozbijającej się o wąskie ściany Malamoko[1].

W takim to niesłychanym blasku, wrzawie,

  1. Wiosna o kilka staj od Wenecji, na wąskiej wysepce Adryatyku, u wnijścia do lagun.