Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/104

Ta strona została przepisana.

wirowaniu różnorodnych obrazów i wrażeń, Stelio Effrena patrzał na zbliżające się ku sobie obie czarodziejki, wydzielające się razem ze splotów tłumu jak ze splotów olbrzymiego jakiegoś potworu.
Zbliżanie się tych dwóch splecionych z sobą kobiet, zaostrzało jego pożądanie, wzniecało uczucia splątane jak we śnie, pokryte tajnią jak liturgiczne obrzędy.
Zdawało mu się, że to Perdita sama i z umysłu wiedzie ku niemu tę cudną ofiarę, ku wypełnieniu jakichś skrytych a nieodzownych celów Piękna i Sztuki, których chce w nim zostać współtwórczynią.
Zdawało mu się, że w słyszanych z wieczora słowach Perdity było coś niezwykłego, zagadkowego...
Przypomniał mu się niewymowny smutek, co go był ogarnął, gdy pochylony nad bronzowem ocembrowaniem studni, patrzał w odbite w głębi gwiazdy.
I teraz czekał czegoś, co w samej jego wewnętrznej głębi miało potrącić owo „cos“ tajemnicze, podobnie jak owo wodne odbicie, niewzruszone, niepochwytn, dalekie.
Po przyśpieszonem wirowaniu wrażeń i myśli rozumiał, że jest bliski stanu łaski, boskiego szału, co się rodzi pod wpływem laguny.
Zdjęty upajającem przeczuciem, wysunął się z cienia w którym stał ukryty, na spotkanie dwóch zbliżających się doń kobiet.
— Ah! Effrena! — mówiła zbliżając się do studni Foskaryna. — Myślałam, że cię tu już nie zastaniemy. Spóźniłyśmy się, co, prawda? Ależ bośmy się wybić nie mogły z tego tam tłumu.