Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/106

Ta strona została przepisana.

∗             ∗

Niezliczone mii jady skrzydlatych, różnobarwnych i różnokształtnych płomieni rozsypały się po nieboskłonie, biegły po wodach, oplotły maszty okrętów, wieńczyły kopuły i wieże, przyoblekły architrawy, ubrylantowały kapitele, przyodziały posągi, zarysowały i poplątały wszystkie linie, w ognistej powodzi, przemieniając architekturę kościołów i pałaców, odbijających się jak w zwierciadłach, w operujących ją wodach.
Olśnione oczy nie rozróżniały granic i gatunków elementów. Porwane wirem świateł, w którem się przelewały zawisłe w drgającem eterze kształty, tak się zmieszały z sobą, że wygięte dzioby smugłych łodzi na wodzie, a w powietrzu mirjady lśniących gołębi zdawały się walczyć o lepsze w szybkich wzlotach ku niepochwytnym, nadziemskim szczytom.
Tam, gdzie o zmroku srebrzyły się nadwodne pałace podobne do konch morskich, tam subtelne geniusze ognia wydmuchiwały teraz płomienne świetlice, do nieskończononości ciągnące się labirynty; niezliczone bramy, w których rzekłbyś — na przejście dziewcząt czyhając — czają się dwuznaczni wróżbici; złociste pałace, z których okien wychylają się bajeczne królewny-salamandry, uśmiechając się do oczarowanego poety.