Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/107

Ta strona została przepisana.

Pod stopami Fortuny, zarumieniona jak miesiąc wschodzący sfera paliła się nad potrójną lodziją Dogany, wspartą na Atlantów barkach, a z jej odbłysków zapalały się satelitów roje.
Z wybrzeża San Giorgio Magiore i Giudelli, z hukiem i trzaskiem wzbijały się nieustannie pęki ognistych płomieni, rozsypując się w kaskady róż, liści, palm podniebnych, w nadpowietrznych, czarodziejskich ogrodach, gasnących to zapalających się raz wraz coraz to przedziwniejszą roślinnością w szybkich jak mgnienie oka zmianach podniebnych jakichś wiosen i jesieni.
Pod gwiaździstym i rzęsistym deszczem iskier wszystko drgało złotem i purpurą. Przez chwilowe rozdarcie się płomiennych osłon widać było nadpływającą z dala, od laguny, flotyllę przykrytą płomiennym baldachimem, podobną chyba do tych, co się śnić muszą lubieżnym, w rozkoszach tarzającym się satrapom, gdy na łożu zasłanem upajającem a śmierciodajnem kwieciem, zasypiają snem nieprzespanym.
Jak tamte, i ta być może miała liny i powrozy kręcone z wonnych warkoczy branek, wziętych w niewolę na dalekich, zawojowanych krajach.
Jak tamte, miała może dno okrętu wyładowane nodrem i myrą, benzoensem i cynamonem, wonnościami wszelakiemi, a cedr i sandał, tesebent żywiczny, wszelkie wonne drzewa wznosiły się stosami na pokładzie, gdyż niepochwytne barwy, wydzielających się z nawy płomyków, wywoływały wrażenie zapachów odurzających i smaków korzennych.