Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/108

Ta strona została przepisana.

Sine zielone, błękitnawe, żółte, fioletowe, o niepochwytnych odcieniach płomienie zdawały się wylane wewnętrzną pożogą i zabarwione wydzielinami nieznanych esencyj.
Nie inaczej płonąć musiały ongi przy napadach krwawych i rabunkach, ogniem i mieczem niszczonych w starodawnych grodach, składy wonności, przeznaczonych do namaszczania oblubienic syryjskich satrapów.
I teraz po wodach zasypanych do koła syczącemi żużlami palnych materyj, pyszna flotylla zbliżała się do wybrzeży Wenecyi pomału i leniwie, jak gdyby senne upojenie zdjęło sternika i wioślarzy.
Kierowała się, tak jak gdyby wprost lwa samotnego spłonąć miała stosem ofiarnym, przy którym serce Wenecyi zostałoby zabalsamowane na wieczność całą.
— Święto ognia! „L’Epifonia del Fuoco!“ — wołała Foskaryna.
— Co za nieprzewidziany komentarz do twych słów Effrena! Na twój akt strzelisty uwielbienia miasto odpowiada tem cudnem zjawiskim: płonie w wodnej przezroczy! — Czyś jeszcze nie zadowolony Effrena? Patrz! zewsząd zwisają, spadają złote granatu owoce.
Foskaryna uśmiechała się, rozświecona iluminacyą. Zdejmowała ją szczególna, znana Effrenie wesołość, co skupionym wybuchem przypominała mu zawsze jakiś dom zamknięty: głuchy, w którymby na raz gwałtowna ręka otworzyła wszystkie drzwi i okna na ich zardzewiałych zawiasach.
— Podziękujmy Ariannie — rzekł — za doprowadzenie harmonii do jej najwyższego kresu.