Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/110

Ta strona została przepisana.

I odechciało się naraz ich wargom ronić czcze, puste słowa. Odechciało się sercom przezornie szukać ujścia w gwarze świątecznym.
Czuli, że świat nie miał dla nich w tej chwili żadnej wartości. Pogrążyli się w tych dziwach co powstawały w nich samych, podobne skarbom bajecznym, podobne tym brylantowym błyskom, co uderzenie wiosła wywoływało z toni wód zalanych świateł powodzią...
Z chwilą, gdy zamilkli tak jak z wieczora zamilkli byli pod cieniem olbrzymiego, pod flagą stojącego pancernika, zaciężyła im obecność śpiewaczki, tak jak wówczas imię jej obiło się było dziwnie poważnym dźwiękiem o ich uszy. Pomału ciężar stawał się nie do zniesienia dławiącym. Chociaż siedział teraz u samych jej kolan, Donatella zdawała się Effrenie równie daleką jak tam na estradzie wśród instrumentów muzycznych i smyczków wysmukłych; daleką, nieobecną jak wówczas, gdy śpiewała. Nie była jeszcze przemówiła słowa.
Jedynie by głos jej usłyszeć, spytał ją niemal nieśmiało:
— Jak długo pozostanie pani w Wenecyi?
Szukał słów, któremiby do niej mógł przemówić. Wszystkie, co mu się cisnęły na usta, zdawały mu się za żywe, za wymowne, dorozumień pełne, dwuznaczne, sięgające daleko i głęboko tak jak tysiączne korzenie nieświadomie rzuconego ziarna.
I zdawało mu się, że Foskaryna słów tych nie mogłaby słuchać bez bólu i żalu. I tylko po postawieniu tak na pozór banalnego pytania, spostrzegł się jak dalece pytanie to zdradzać mogło pożądanie, lęk i nadzieję.