Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/111

Ta strona została przepisana.

— Jutro odjeżdżam, — odrzekła Donatella — powinnabym już tu nie być.
Głos jej czysty i wysoki w śpiewie, w potocznej mowie równy bardzo wpadał w tony niższe, o ciężkim dźwięku przypominającym drogocenny metal, owinięty w puszyste aksamity. Krótka jej odpowiedź wywoływała obraz miejsca jakiejś kaźni, gdzie winna była wracać, by się poddać jakiejś męce. Wola nieugięta a zbolała przebijała się pod osłoną jej młodości, nakształt ostrza obmytego łzami.
— Jutro! — zawołał Stelio, nie umiejąc pokryć żalu i zwracając się do Foskaryny, dodał: Słyszy pani, już jutro.
— Wiem o tem — odrzekła aktorka, ujmując łagodnie dłoń Donatelli — wiem i smutno mi, że odjeżdża, lecz wiem i to, że nie może pozostać dłużej oddaloną od swego ojca. Nie wiesz to może, Stelio...
— Co — spytał zaniepokojony — chory? Więc prawdą jest, że Wawrzeniec Arvale chory!
— Nie, — przerwała mu żywo Foskaryna — tylko zmęczony, — i przeciągnęła ręką po czole ruchem tak wymownym, chociaż może mimowolnym, że Stelio zrozumiał odrazu, jaka to groza zawisła nad genialnym artystą, niedawno jeszcze tak płodnym i niestrudzonym płodami i niestrudzonemi bywali ongi Loka della Robią lub Andrea del Perrochio. — Zmęczony tylko, potrzebuje wypoczynku i ukojenia, a nic go tak nie koi jak śpiew jego córki. Wszak sam uznajesz kojące wpływy muzyki.
— Zapewne — odrzekł, — Arianna posiada dar boski i cudów dokazać może.