Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/125

Ta strona została przepisana.

I znów przesuwały się inne krainy: wybrzeża mgliste, śnieżnej płaszczyzny i het; precz! za morzem, za oceanem, niezmierzone przestrzestrzenie i miasta ludne, które przebiegła jak kometa, pośród zdziwionej ciżby roniąc niezdają, ce się zapomnieć słowa i iskry.
Dokoła niej majaczyły kraje z ich górami i stepami, jeziorami i rzekami, rasy stare, przeżyte, wyczerpane i inne młode jeszcze, silne, walczące z przyrodą o lepsze, usiłujące wydrzeć jej tajemnice, by je zaprząść do pracy i przemysłu rydwanów w pałacach z żelaza, ze szklanemi stropy; koloniści prędko zwyrodniali na wyniszczonym cudzym gruncie; ludy barbarzyńskie, którym niosła łacińskiego geniuszu objawienie; tłumy głuche, ciemne, do których przemawiała Danta boską mową; zgraje ludzkie, od których smutków i nadziei biły ku niej niejasne a już gorące pożądania Piękna.
I była to istota z ciała znikomego, jak każda inna poddana nieubłaganym prawom czasu, i tylko olbrzymie zapasy rzeczywistości przeżytych i idealnych wypadków i uczuć przygniatały ją, opasywały dokoła, drgały w samym rytmie jej oddechu.
I nie tylko w urojenia sztuki rzucała tyle łkań i krzyków rozpacznych, ale i w życie istotne, codzienne.
Kochała, wałczyła, cierpiała duszą i ciałem, gwałtownie. Jakie to były kochania? Walki jakie, cierpienia i trwogi śmiertelne?
W jakich przepaścistych smutkach czerpała tragiczne nastroje; u jakich gorzkich źródeł nasecała swego geniuszu ponure pragnienie?