mił twory swego talentu. — Mów nam o nim Effrena.
Stelio drgnął jak gdyby dotknęła go niespodzianie. Wymowne jej usta wywołały z dali i z głębi niezmierzonej idealną postać grajka, co z wiekowej mogiły wstawał barwny, pochwytny przed rozrzewnionym wzrokiem poetów.
Jak Orfeusz w jego muzykalnej baśni niepocieszony wdowiec, stał jak żywy przed biesiadnikami.
Cień to był większy i gorętszy od ogni co dopiero co zalewały przystań San Marco.
Pod smyczkiem grajka, ognista fala życia wydobywała się z łona przyrody by zalać nędzę i smutki tłumów.
Z wewnętrznego jego ogniska strzelał jasno promień rozświecając najgłębsze tajniki woli i sumienia.
Z pierwotnej wszech ciszy wysnuła się pieśń pociągająca ludzi ku niezbadanym tajemnicom wszech światów.
— Któż się ośmieli mówić o nim, gdy on sam mógłby do nas przemówić — ozwał się Stelio zmięszany, — niezdolny dłużej ukryć wzruszeń co jak fale w przypływu godzinie, zalewały mu serce.
Mówiąc to patrzał na Donatellę Arvale. Widział ją taką jaka mu się przedstawiła była w przerwach koncertu: pomiędzy instrumentami muzycznemi i smyczków lasem, na estradzie w sali Wielkiej-Rady, białą i nieruchomą jak posąg.
Lecz wywołany duch muzyki miał w niej niebawem przemówić.
Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/132
Ta strona została przepisana.