Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/134

Ta strona została przepisana.

Da cosi gran martire?
Lasciatemi morire?“[1]

Głos zamilkł, ale śpiewaczka nie pokazały się już więcej.
Pieśń Klaudyusza Monteverde zapisała się niezapomnianym rysem w pamięci zebranych.
Jakiż marmur grecki posiada czystsze i prostsze linie — ozwał się Daniel Glauro półgłosem jak gdyby się bał spłoszyć Anioła ciszy.
— Jakaż boleść na ziemi wyrazić się może rzewniejszem łkaniem — mówiła głos zniżając lady Myrta a łzy spływające po zmarszczkach jej biednej, bladej twarzy, ocierała drżącą, reumatyzmami pokręconą ręką.
I tkliwa wrażliwość serca starej, schorowanej kobiety i myśl ascety-mystyka, przyświadczały zgodnie potędze pieśni.
Tak i przed trzystu laty, w Mantui słynnym teatrze, sześć tysięcy widzów łzy lało słuchając dzieła Klaudyusza, a poetom zdawało się, że sam Apollo zstąpił z nieba na deski nowej sceny.

Masz go! — ozwał się po chwili Stelio Effrena, zwracając się do Baltazara Stampa — masz wyskok naszej krwi i kości, mistrza co najprostszemi środkami porywa i unosi na sam szczyt tego Piękna, ku któremu germanie pną się tak pracowicie, z całem swem uwielbieniem dla ojczyzny Sofoklesa.

  1. I cóż chcecie, by mnie pocieszyć mogło, w tak srogim, bólu, tak wielkiej męczarni. Umrzeć mi dajcie.