Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/139

Ta strona została przepisana.

skąpanych w rosie, ozłoconych słońcem poraniem.
— Ah! któż zapomnieć potrafi tę boską chwilę — wołał oczarowany Baltazar Stampa, a na jego chudej twarzy odbiła się łuna wzruszeń. — W mrocznym teatrze pozostawaliśmy wszyscy nieruchomi, jak jedna skamieniała bryła. Dech zaparliśmy w piersiach, powstrzymywali serca bicia by nam nie przeszkadzały słuchać. Z mistycznej zatoki symfonia wzbijając się coraz wyżej, wpłynęła w olśniewające blaski, bo nuty i tony zmieniając się w słoneczne promienie, zahaczały o wydzierające się z wilgotnej ziemi dźbła trawy, o roztwierających się kwiatów supełki, o pokryte wzbierającym pączem gałązki; drgały w rozwijających się skrzydłach muszek i owadów; dzwoniły ze skowronków piosnką, a nas słuchaczy przenikała krzepiąca świeżość rzeczy dopiero co zrodzonych, wonnych, przedziwnych. Każdy snuł w sercu sny błogie, dalekie, jasne, dziecięce. „Infantia!“ słowo Carpaccio. Ah! Stelio! jakżeś je nam umiał powtórzyć dziś wieczorem, przypomnieć przedwcześnie starym. Jakżeś potrafił wzniecić w sercach wystudzonych żal za utraconym skarbem, nadzieją odzyskania go za pomocą Sztuki wplecionej znów w bieg życia...
Stelio milczał.
Czuł że go przygniata dzieło tego „barbarzyńcy,“ którego Baltazar Stampa sławił z takim zapałem przeciwstawiąc twórcy „Orfeuśza“ i „Arianny.“
Jakaś głucha, instynktowa niechęć, bynajmniej nie wypływająca z współzawodnictwa duchowego, niezależna odeń wcale, leżała na dnie