Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/149

Ta strona została przepisana.

„Ha! droga prowadzi przez morze ognia. Tem lepiej, zanurzę się w niem z rozkoszą! W płomieniach znaleźć oblubienicę...“
Naraz wszystkie wypełniające myt mary, zapaliły się... zgasły..
Skrzydlaty hełm Brunehildy zamigotał w słońcu!
„Chwała bądź słońcu! światłu! dziennym promieniom chwała! Spałem długo, kto mnie zbudził?“
Rozpierzchły się nocne mary, znikły i oto w cienistem polu wskrzesła dziewica...
Donatella Arvale, taka jaką się wydała poecie w sali „Wielkiej rady, na jej tle złocistem, purpurowem, w królewskiej postaci, z ognistym kwieciem w dłoni:
„Czy mnie nie widzisz? Czy cię nie trwoży palące me spojrzenie i krew co mi warem czoło oblewa? Czy nie doznajesz uniesień szału?“
Nieobecna Donatella opanowywała znów twórcze marzenia poety.
Melodya wypełniała miejsce które opuściła. Nieprzenikliwa twarz jej zamykała się nad zagadką niezbadaną.
„Nie rusz mnie, nie tykaj a odzwierciedlę na zawsze twój obraz świetlany. Kochaj sam siebie i wyrzecz się mnie.“
I znów jak na drżących wodach, namiętna niecierpliwość zdjęła poetę.
Nieobecna Donatella, zdawała mu się łukiem, co silną napięty dłonią zapewni najwyższą zdobycz.
„Zbudź się, zbudź dziewczyno! Ożyj! uśmiechnij się, bądź moją!“