Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/153

Ta strona została przepisana.

przytłumiony. Urodzajnością zdawał się dyszeć ten ciasny kęs ziemi roślinnej opasanej tylu wód pierścieniem. Tak na wygnaniu tężeje dusza samotna.
— Mamże pozostać czy też mam wrócić gdy tamci odejdą? Powiedz! Mów! Późno już.
— Nie Stelio, proszę cię, nie! Późno już, sam to widzisz, zapóźno.
W głosie kobiety dźwięczał przestrach.
Drżała w cieniu drzew z obnażoną szyją i ramionami.
I chciała i niechciała wycofać się z milczących zezwoleń i obowiązań.
I chciało się jej umrzeć i chciało być rozbudzoną tych męskich ramion wstrząśnięciem.
Drżała, zęby jej dzwoniły, zdawało się jej że po niej spływa potok lodowaty, dławi ją, obezwładnia od stóp do włosów korzeni.
Bolały ją wszystkie stawy, zdawała się rozbitą na tysiąc cząsteczek i z zaciśniętego gardła wychodziły dźwięki zmienione do niepoznania, strachem zdławione.
Nad tem zdejmującem ją przerażeniem, nad przejmującym chłodem, nad całą nie młodą już postacią zawisło — jak miecz na włosku — słowo dopiero co wymówione przez ukochanego, przez nią pochwycone i powtórzone: „Późno już, zapóźno!“
— A obietnica, obietnica twoja Perdito! Nie chcę, nie mogę dłużej czekać — nalegał stłumionym i gwałtownym szeptem Stelio Effrena.
Zatoka rozpościerała się szeroko, jak falujące rozkoszą łono pożądanej kobiety.
Ujście zasnutego mrokiem i ciszę, kanału; miasto palące się gorączką jesiennej nocy; wody,