Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/157

Ta strona została przepisana.

— Nie Perdito, nie skrzywdzę clę, bólu nie zadam — szeptał Effrena pokonany głosem tym i widokiem, wzruszony do głębi litością, której zaczątki były dalekie, het! precz! u tych samych przedwiecznych źródeł z których przed chwilą biły nań dzikich żądz instynkty. — Daruj mi, daruj Perdito!
Chciałby ją objąć, kołysać na sercu, pocieszać, widzieć płaczącą i łzy jej pocałunkami ocierać.
Zdawało mu się że ją nie poznaje, że ma przed sobą istotę nieznaną sobie, nieskończenie pokorną i zbolałą, bezsilną i bezbronną.
I zdejmująca go litość i wyrzuty jakie sobie czynił, podobne były do uczucia jakiego się doznaje gdy się potrąci lub uderzy niechcący: chorego, dziecię lub jakieś małe, niewinne, opuszczone, słabe stworzonko.
— Daruj mi!
Chciałby zgiąć przed nią kolana, nogi jej całować, do nieskończoności powtarzać pieszczotliwe słowa.
Pochylił się ku niej, ujął za rękę.
Wzdrygnęła się od stóp do głowy, zwróciła na niego szeroko rozwarte oczy, potem opuściła powieki, pozostając nieruchomą.
Cień wzmógł się pod jej brwi łukiem, opłynął lic spady... Potok lodowaty znów ją zalewał...
Słychać było głosy rozpierzchłych po ogrodzie gości.
Ucichło.
Piasek zgrzytnął pod przechodnia stopą... i znów zaległa cisza. Z kanałów, z dalekich, dobiegła zgłuszona wrzawa.