Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/159

Ta strona została przepisana.

cem na pobladłych jej wargach był ogrom szczęścia, oczarowań siła jaka się często nie znajdzie w najnamiętniejszym krzyku.
Poczuła bo w męskiem nagięciu jego głosu miłość, szczerą, prawdziwą miłość.
Tylokrotnie wsłuchując się w piękne słowa płynące z ust jego, wymówione czystym, przenikliwym głosem, cierpiała dziwnie, nie wierząc im, za żart je biorąc.
Teraz w szczerości akcentu Stelia czuła to co życie jej i wszystko dokoła przemieniało niby czarodziejskiej laski uderzeniem.
Zachwiała się w sobie; wszystko co obciążało jej duszę opadło w głąb, w samą, a natomiast powstawało w niej i dokoła niej coś lekkiego i światłego, czystego i swobodnego, coś co się nad nią zdawało rozciągać, zaokrąglać jak niebo w poranek pogodny.
I tak jak światło, gdy w cichej harmonii wzbija się ze skraju horyzontu do zenitu, tak złudzenie doścignionego szczęścia, wzbiło się na jej usta.
Uśmiech niewypowiedzianej błogości roztworzył jej wargi drżące jak lekkim powiewem wrześniowej nocy poruszane liście, zęby błysnęły jak jaśminy białe pod gwiazd cichą łuną.
Te same bo objawy rządzą szerokiem wszechświatów kołem.
„Wszystko rozwiane, zgładzone, zapomniane! Nie żyłam dotąd, nie kochałam, nie napawałam się rozkoszą ni cierpieniem. Nową jestem, inną; tę tylko znam miłość. Oczyszczona, odrodzona chcę umrzeć z rozkoszy w którą on mnie wtajemniczy. Lata i wypadki przemknęły po mnie bez śladu; nic tknąwszy tej części mej