Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/163

Ta strona została przepisana.

Zanim się dusza obejrzała już się wyciągnęły pociągające ramiona, chciwe świeżego, miękkiego dotknięcia.
Czując dłonie kochanka na obnażonych swych ramionach, kobieta przegięła zapadającą w cień głowę.
Przez opuszczające się powieki, przez zaciskające się wargi, białka oczu i zębów perłowa białość błysnęły w omdleniu jak błyska mające zgasnąć światło.
Trwało to mgnienie oka.
Szybko podniosła się z omdlenia głowa Foskaryny, twarz się ożywiła i już wpół otwarte wargi, szukały ust kochanka.
Żadne pieczęcie nie miały nigdy mocy tego pocałunku.
Miłość tak jak gałęzie drzewa granatu, przysłoniła tych omamionych dwoje.
Rozplotły się uściskiem spojone ramiona. Chwilę patrzali na siebie nie widząc się wzajem, oślepieni, ogłuszeni jak gdyby na nich spadły wszystkie błyskawice, jak gdyby nad ich głowami rozkołysały się ze spiżowym jękiem dzwony wszystkich stu kościołów Wenecyi, a jednak słyszeli jak z potrąconej namiętnym ich uściskiem gałęzi, oderwał się owoc granatu i z cichym szmerem legł tuż przy nich.
Wstrzęśli się, opamiętali, dostrzegli siebie wzajem, usłyszeli głosy rozpierzchłych po ogrodzie przyjaciół.
Z dalekich kanałów doleciał gwar jak gdyby przemykały po nich dawnych korowodów łodzie...
— Jakże? — pytał chciwie młodzieniec upojony jej pocałunkiem. — Jakże?