Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/164

Ta strona została przepisana.

Kobieta pochyliła się podejmując opadły na trawę owoc.
Dojrzały pękł padając i krwistą cieczą oblał rozpaloną dłoń Foskaryny, splamił jej białą suknię. W pamięci jej prześliznęła się wyładowana owocami po brzegi barka, blade wybrzeże wyspy, łąka z kwieciem złotogłowiu i słowa poety-kochanka:
„Bierzcie i pożywajcie... oto ciało moje...“
— Więc... tak? — nalegał.
— Tak.
Bezwiednym ruchem zacisnęła dłonie, kwiecisty sok owocu ociekał jej pulsa.
Drgnęła palona wewnętrznym ogniem, czując jednocześnie że ją znów całą potok lodowy dławi, zalewa od stóp do włosów Korzeni a jednak rozpalonego w sercu zarzewia zgasić nie może.
— Kiedyż? Gdzie? Powiedz! — pytał brutalnie Effrena gdyż w nim huczała żądzy fala i wzrok paliły dijonyzysowych tajemnic widzenia.
— Odejdź z innemi... potem wrócisz... czekać cię będę u wrót ogrodu Gradenigo.
Drżała od stóp do głowy zdjęta uprzednim lękiem, ofiara ślepej mocy.
W błysku swej wyobraźni Effrena ujrzał ją przegiętą, dyszącą jak Menada po pląsach.
Spojrzeli znów po sobie lecz już znieść nie mogli palących się w swych spojrzeniach ogni.
Oboje cierpieli.
Rozeszli się w milczeniu.
Foskaryna skierowała kroki w stronę skąd dochodziły głosy jej gości, sławiących i wychwalających jej idealna, władzę i siłę.