Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/166

Ta strona została przepisana.

Z okna widziała go jak chciwym oddechem wciągał w piersi poranne powietrze i słyszała śród ciszy wielkiej jego głos czysty, przenikliwy budzący gondoliera.
— Zorzi!
Ten spał na dnie barki, nieruchomy, podobny we śnie do powolnej mu łodzi.
Zaledwie go Stelio potrącił nogą, już się zbudził, skoczył, porwał wiosło.
Żeglarz i łódź zbudzili się jednocześnie, gotowi i ten i tamta do biegu po cichych wodach.
— Do usług waszej wielmożności! — mówił Zorzi patrząc na bielejące niebo — niech pan usiędzie! już wiosłuję.
Na przeciw pałacu zgrzytnęły drzwi pracowni w której kamieniarz ciosał stopnie schodów z kamienia z Val di Sole.
„Wyżej!“ pomyślał Stelio i zabobonne jego serce zabiło silniej ciesząc się pomyślną tą wróżbą.
Nadpis nad drzwiami pracowni wydał mu się promienny.
Czyż przed chwilą na herbowej tarczy w pałacu Gradenigo, nie dostrzegł schodów, widomego symbolu własnego jego wynoszenia się „wyżej, coraz wyżej.“
Radość mnożyła się w głębi jego duszy.
Ranek budził ludzi do czynów.
„A Perdita?... Ariana?“
Widział je u góry marmurowych schodów pałacu dożów, w oświeceniu dymnych pochodni, tak splecione z sobą w uścisku ciżby, że się zlewały w jedną białą plamę.