Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/167

Ta strona została przepisana.

Widział obie kusicielki wyłaniające się z tłumu jak z objęć potwora.
„A Tanagra?“
Sycylianka o podłużnych oczach, ukazała mu się zażywająca spoczynku, przyległa do ziemi matki jak postać płaskorzeźby lgnie do tła kamiennego.
„Trzy kapłanki Dijonyzosa!“ zdawały mu się wolne od wszelkiej namiętności, grzechu wszelkiego tak jak dzieła sztuki.
Po powierzchni jego duszy mknęły obrazy pyszne i szybkie jak żagle mknące po morzu jasnem.
Nic mu już nie ciężyło na sercu.
Żywe poczucie czegoś nowego rozlewało się po nim całym niby wymagająca się światłość.
Gorączka nocna pierzchała w poranku świeżości.
Mgły opadały.
W duszy jego odzwierciadlały się otaczające go zewnętrzne zjawiska: odradzał się jak dzień nowy.
— Teraz to już nie potrzeba ci świecić — mruczał wioślarz gasząc latarnie gondoli.
— Na Canal Grandę, przez San-Giovanni-Decollato! — wołał siadając Stelio.
Łódź skierowała się ku Rio-di-San-Giacomodall’Orio, a Effrena zwrócił się ku pałacowi mieniącemu się w cieniu barwą ołowianą.
Okno dotąd oświecone zamroczyło się jak zamykające się na wieki oko.
„Do widzenia! Do widzenia.“
Serce mu zabiło, przycichła rozsadzająca je radość, obraz cierpienia i śmierci starł obrazy życia i wesela...