Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/168

Ta strona została przepisana.

Kobieta co już nie była młodą pozostawała tam samotną, do konającej istoty podobną a Donatella, dziewica nienaruszona, gotowała się do powrotu do miejsca swej kaźni.
Nie zdobył się jednak na współczucie; cały się oddał nadziei.
W przypływie własnych sił czerpał złudzenie, że potrafi zmienić losy obu tych kobiet, ku własnemu rozradowaniu i korzyści.
Nic mu nie ciężyło na sercu i bolesne wrażenie ustępowało przed rozkoszą jaką mu sprawiał widok pięknego poranku.
Bladość Perdity, skryła się za gałęźmi zwisającemi wzdłuż ścian pałacu, wzdłuż ogrodu, w którym świergotały brzaskiem dnia zbudzone wróble.
Patrząc na wód bieg cichy Effrena zapomniał o rozśpiewanych ustach Donatelli.
Odzwierciadlało się w nim to co go otaczało: Sklepienia mostów i ich echo, porosty wodne ciągnące się wzdłuż kanału, synogarlic gruchanie, zlewały się z tchnieniem jego, ufnością, młodością.
— Zatrzymaj się u wrót pałacu Vendramin-Calergi — rzucił szybko wioślarzowi.
Płynąc wzdłuż ogrodu, zerwał kwiaty wyrastające z pomiędzy cegieł, tam gdzie cegły miały ciemną i bogatą barwę krwi skrzepłej.
Kwiaty to były fioletowe, nikłe, niesłychanie delikatne, niepochwytne niemal.
Zrywając je myślał o myrtach greckich tak twardych i mocnych jak gdyby ich krzaki w bronzie wykute zostały.
I myślał o karłowatych ciemnych cypryasch na kamienistych wzgórzach Toskanii i o