Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/17

Ta strona została przepisana.

kom — Któż to cię nazwał: „l’Imaginifico!“ Myślisz i mówisz obrazami.
— Ach! obrazy! Możnaż w Wenecyi czuć inaczej, jak pod rytm melodyi, myśleć inaczej jak obrazami? Cisną się same, narzucają gwałtownie, nieprzeparcie, dotykalnie] sze, żywsze, prawdziwsze, od rzeczy i ludzi żywych, o które się ocieramy w ciasnych przesmykach grodu i powszedniego życia. Tu trzeba się schylać by coś odgrzebać w zgasłej źrenicy, słowa zgadywać na zastygłej ust linii, tamte porywają nieprzepartym urokiem wymagającej, w jarzmo swe zaprzęgającej nas kochanki, lub pociągają szczelnością dziewiczych osłon, niemowlęcych spowijaczy. Kto osłony te rozedrze a pęta rozerwie, ten posiędzie klucz ży­cia… Dziś rano, myśli moje nie były tak rozbujałe, o nie! przeciwnie. Zdawałem się sam sobie pniem pokrytym liszkami.
Roześmiał się.
— Dopiero teraz wylęgły się bujne, rojne, skrzydlate! To mnie ratuje. Gdyby pozostały w uprzedniem zasklepieniu zginąłbym…
— Zginąłbyś? — powtórzyła Foskaryna, zwra­cając na niego tak ździwione spojrzenie, że uczuł głęboką wdzięczność, za zaufanie jakiem darzyła jego uzdolnienia. — Jak gdybyś mógł kiedy zginąć. Ubezpieczony jesteś przeciw wszelakim niebez­pieczeństwom, bo los swój w własnem dzierżysz ręku. Chyba że i matka twoja nie zadrżała ni­gdy o ciebie. Jeśli ci dziś bije serce to dumą…
— Ach! droga moja! — zawołał z wylaniem ujmując dłoń przyjaciółki. — Jakżem ci wdzięczen i jakże cię kocham! Ty to, wzbijając mnie w du­mę, dajesz mi złudzenie, żem dosięgnął miary,