Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/171

Ta strona została przepisana.

tru rzeźwiące powiewy i mew skrzydła srebrne, pociągnęły poetę.
— Wiosłuj Zorzi, wiosłuj! przez Rio-dell’-Olio, do Veneta Marina — wołał.
Kanał wydawał się za wąski dla tchu jego rozszerzonych piersi.
Teraz zwycięstwo zdawało mu się tak niezbędnem do życia jak powietrze do oddychania.
Po szałach nocnych, chciał przy świetle dziennem i rzeźwiących powiewach morza zmierzyć swe siły.
Spać mu się nie chciało.
Czuł na swych powiekach taką świeżość jak gdyby je zwilżyła rosa.
Sama myśl o łóżku w hotelu wstrętną mu była nad wyraz wszelki.
„Pomostu na okręcie, zapachu dziegciu i smaku soli, szelestów płowych żagli...“
— Wiosłuj-że Zorzi!
Gondolier wyprężył ramiona.
Chwilami aż zgrzytały widły pod naciskiem.
Znikł też wkrótce Fondaco-dei Turchi, niby o pożółkłej kości słoniowej dziwnie rzezany portyk zburzonego meczetu.
Minęli pałace: Cornaro i Pesaro, dwa kolosy przyćmione niby dymem pożaru, czasu pyłem.
Minęli Ca d’Oro, klejnot z kamienia i powietrza, i oto most Rialto wydął grzbiet naładowany sklepami, pełen zgiełku i ludowej gwary, woni warzyw i ryb przeróżnych, podobny do olbrzymiego rogu obfitości wylewającego na oba wybrzeża, owoce ziemi i morza, przeznaczone na żywienie królowej mórz i lądów.
— Głodny jestem Zorzi, strasznie głodny — śmiał się wesoło Stelio.