Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/173

Ta strona została przepisana.

cywny monolit ciosany dłutami niemniej muzykalnemi jak smyczki muzyków.
Całą swą odrodzoną duszą wpatrzył się w kamiennego olbrzyma: słyszał dźwięk własnego głosu i wybuch oklasków; widział tysiącznooką chimerę, z piersią skrzącą się bogatą łuską, ze zwojami tułowia ciemniejącemi pod złoceniem wolut i zdało mu się znów że się sam kołysze po nad tłumem, jako przedmiot wklęsły i dźwięczny, wypełniony tajemniczym głosem.
Powtarzał sobie: „tworzyć w rozradowaniu jest przywilejem bóstwa. Niepodobna wyobrazić sobie, u szczytu ducha, czynu większego tryumfu. Same określające go słowa posiadają blask jutrzenki...“
I powtarzał samemu sobie, wiatrom porannym, wodom, kamiennym gmachom, starożytnemu miastu i jutrzence młodocianej: „Tworzyć w rozradowaniu, w radości tworzyć.“
Gdy gondola prześliznąwszy się pod mostem wypłynęła na wód szerokie zwierciadło, odetchnął głębiej jeszcze czując wzmagający się, wraz z nadzieją i odwagą cały urok chwil przeżytych.
— Znajdź mi łódź, Zorzi! łódź odpływającą na pełne morze.
Piersi jego potrzebowały jeszcze szerszeni odetchnąć powietrzem; wiatru i piany morskiej słonego smaku, wzdętych żagli, masztów zwróconych ku odległym horyzontom potrzebowały.
— Do Veneta-Marina. Znajdź mi łódź rybacką, „bragozzo di Chioggia.“
Dostrzegł żagiel czerwony i czarny, który właśnie rozpinano, pyszny jak stary sztandar Rzeczypospolitej, z lwem i księgą.
— Tę, tę tam, musimy doścignąć Zorżi! — wo-