Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/175

Ta strona została przepisana.

ski, pochylając z pomostu ku śmiejącym się, twarz brodatą i ogorzałą gdzie świeciły jeno włosy tu i owdzie bielejące i oczy siwe pomiędzy przegryzionemi słonnemi wichry powiekami. — Czem służyć waszej wielmożności?
Żagiel wydymał się jak rozpuszczony sztandar.
— Jego wielmożność chciałby z wami płynąć — wołał Zarzi.
Maszt trzeszczał, od stóp do szczytu w strząsany niby życiem.
— I owszem — odrzekł stary.
Podjął drabinkę cienką, zahaczył o haki. Zrobiona z nadgniłych kołków i szczypty starganych konopi i ona tak jak wszystko na tej ubogiej łodzi, wydała się młodzieńcowi, żyjąca życiem własnem, odrębnem.
Wstępując na nią zawstydził się swych lakierków.
Pośpieszyła mu z pomocą gruba, siną barwą dziwacznie tatuowana ręka żeglarza. Wciągnęła go i postawiła na pomoście.
— Winogrona i figi, Zorzi.
Z gondoli wioślarz podał kosz owoców.
— „Che i vada in tanto sangue“[1].
— A chleb?
— Mamy ciepły jeszcze, dopiero co z pieca — odezwał się jeden z rybaków wskazując złocisty bochenek chleba.

Głód i dobry apetyt nadawały bochenkowi temu wygląd doskonały.

  1. Niech służy panu na zdrowie.