Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/184

Ta strona została przepisana.

— I tej nie znam.
— Nie wiadomą ci jest historya pięknej wiedenki?
— Nie wiadomą. Foska! Luba! opowiedz mi ją.
— Chcesz, pójdziemy do Calle-Gambara? Kroków kilka stąd.
— Idźmy.
Szli obok siebie do zamkniętego domu.
Stelio pozostawał nieco za aktorką by patrzeć na idącą śród martwej ciszy weneckich kanałów.
Gorącem spojrzeniem obejmował całą jej postać, ramion wytworne spady, stan giętki na rozwiniętych biodrach, kolana zwinne pod fałdami sukni i tę twarz bladą, namiętną, usta niby zawsze spragnione a tak wymowne, czoło piękne, męskie niemal, oczy długie pod rzęsą długą, wilgotne łzą co napływała ustawicznie a nie spływała nigdy, twarz na której walczyły światła i cienie, miłość i boleść, siła gorączkowa i życie drżące...
— Kocham cię, kocham! Wszystko mi się w tobie podoba — zaszeptał nagle nad samem jej uchem, tak blisko że czuła oddech jego na swej twarzy, uścisk obejmującego jej ramię ramienia.
Nie mógł znieść smutku co ją ogarnął po przeczytaniu sentencyi, czerniejącej na tabliczce w ręku „Staruszki.“
Drgnęła, zatrzymała się, spuściła powieki, pobladła cała.
— Przyjacielu! — zaszeptała tak cicho, że słowo to zdawało się wychodzić nie z ust jej lecz z uśmiechu powstałego w samej głębi duszy.
Cały jej smutek zmienił się w jedną falę