Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/187

Ta strona została przepisana.

nie spojrzał czasem zbyt jasnowidzącem okiem, nie policzył na jej twarzy ubiegłych lat śladów, nie porównał z jaką świeżą, niewinną jeszcze młodością...
— Nic niema dla mnie ceny, jeno to co ty mi dać możesz — mówił Stelio, przyciskając silniej jej ramię do siebie i szukając pod rękawiczką pulsu, przez instynktową potrzebę odczucia bicia tego oddanego sobie serca, w głuchych zaułkach któremi przechodzili, pod mgłą bladą co głuszyła odgłos ich kroków. — Nic mi wyrównać nie może rozkosznej pewności że aż do śmierci, nie będę już sam na świecie.
— Więc wierzysz wreszcie, czujesz, że to na zawsze, na zawsze już! — zawołała w radosnem uniesieniu, pewna zwycięstwa swej miłości, poświęcenia swego. — Na zawsze! Bądź co bądź zajdzie, gdzie bądź zaprowadzą cię twe losy; jakbądź zechcesz bym ci służyła: zbliska czy zdala...
W powietrzu rozchodził się szmer głuchy i monotonny, który poznała.
Był to świergot wróbli na starych drzewach ogrodu hrabiny Glanegg.
Słowa zatrzymały się na jej ustach, pomimowoli cofnęła się, pociągnęła kochanka w drugą stronę.
— Gdzież idziemy — spytał zdziwiony tym nagłym ruchem i odwrotem swej towarzyszki, przerywającym niespodzianie urok chwili tak jak, gdyby się nagle przerwała pieśń czarodziejska.
Zatrzymała się, uśmiechnęła się nikłym uśmiechem pod którem przywykła skrywać cierpienie: „col tempo!“
— Uciec chciałam — rzekła — lecz trudno...