Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/188

Ta strona została przepisana.

Bladą była jak zgasła iskra.
— Zapomniałam, że cię prowadzę Stelio! do zamkniętego domu...
Stała w świetle dnia pochmurnego, bezzaradna, bezsilna, zbłąkana jak w pustyni.
— Zdawało mi się że do innego dążym celu... tuśmy doszli... „Col tempo.“
Zdała mu się teraz taką jak w niezapomnianej chwili gdy go błagała cichym głosem: „nic krzywdź mnie, nie rań!“
Stała przed nim ze swą duszą tajemniczą, tak łatwą do zabicia, zniszczenia, zduszenia... bez krwi przelewu.
— Odejdźmy stąd — mówił pociągając ją za sobą. — Idźmy gdzieindziej...
— Zapóźno...
— Odejdźmy, wróćmy do ciebie. Rozpal mi ogień, pierwszy ogień jesienny! Pozwól, niech spędzę z tobą Foska! wieczór. Patrz! pochmurno, deszcz wisi nad nami. Tak dobrze nam będzie razem, W twym pokoju... rozmawiać będziem z sobą i milczeć razem dłoń w dłoni... Pójdź, odejdźmy stąd.
Chciałby ją unieść w swych ramionach, kołysać na swem sercu, pocieszać, widzieć płaczącą, łzy jej ocierać pocałunkami.
Słodycz własnych słów powiększała napełniającą go tkliwość dla niej.
Wszystko bo go w tej chwili pociągało w kochance: drobne zmarszczki biegące od oczu do skroni, siność powiek, lic spady, zaostrzona broda, wszystkie dotknięcia bólu jesieni; wszystkie cienie rozlane na wymownej, namiętnej twarzy...
— Foskaryno! Foskaryno!