Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/189

Ta strona została przepisana.

Gdy wołał na nią prawdziwem jej imieniem serce mu biło gwałtowniej tak jak gdyby się coś pogłębiało w jego męskiem dla niej uczuciu.
Zdawało mu się że przeszłość odwołać może i owładnąć jej postacią którą w snach swoich odosobniał i wszystkiemi węzłami chciał wiązać Z życiem nieubłaganem.
— Pójdź! Odejdźmy!
Uśmiechała się z trudnością.
— Po co? czemu? Dom tuż, przejdziem tylko Calle-Gambara. Czyś nie ciekaw historyi hrabiny de Glanegg?... Patrz! klasztor niby...
Zaułek pusty był jak ścieżka wiodąca do pustelni, szary, wilgotny, zasypany opadłemi, żółtemi liśćmi.
Wiatr wschodni podejmował w powietrzu opar głuszący szmery i szelesty.
Chwilami świergot wróbli, za murem, w ogrodzie, podobny był do zgrzytu zardzewiałego żelastwa, do skrzypienia starych, spróchniałych pni.
— Po za temi ścianami — poczęła z cicha Foskaryna — dusza smutna aż do śmierci, przeżywa piękność ciała. Patrz. Szczelnie zamknięte drzwi i okna, zatarasowana brama, żaluzye spuszczone. Jedna tam furtka otwiera się dla służby i żywności... zupełnie jak w grobowcach egipskich. Słudzy znoszą żywność dla ciała, z którego dawno uleciało życie...
Po nad murem niby klasztornym, drzewa wyciągały odarte z liści gałęzie, a gęsto na nich obsiadłe wróble świergotały, świergotały bez przerwy.