Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/192

Ta strona została przepisana.

ryny, badającej zagadkę tej kobiecej duszy, wypełniała się zwiększającym się smętkiem, pochwytnym niemal, rozmierzonym rytmem tłumionego łkania, podobnym do wody spadającej miarowo do urny.
— Czy się ona tam modli, czy wspomina, płacze? A może się już znieczuliła, może już nie cierpi, jak owoc zeschły, pomarszczony, na półkach starej szafy...
Kobieta zamilkła; wargi jej opadły tknięte goryczą słów wymówionych.
— A jeśliby się nagle ukazała nam w tem oknie? — rzekł Stelio, któremu się przysłyszał zgrzyt zardzewiałych zawias.
Oboje w patrzyli się w spuszczone żaluzye.
— Może patrzy na nas z po za nich — ciągnął Stelio głos zniżając?
Drgnęli oboje.
Stali oparci o przeciwległą ścianę i nie mieli ochoty się poruszyć.
Zdejmowała ich ciążąca dokoła na wszystkiem ociężałość, spowijała mgła szara, coraz to gęstsza, usypiał monotonny świegot wróbli, miarowy plusk wody.
Lokomotywy świstały gdzieś a ostre ich tony oddalając się przechodziły stopniowo w dźwięk miękkiej fletni, opadały jak te liście pożółkłe odrywające się jeden za drugim od drzew gałęzi.
Ile czasu dzieliło oderwania się liścia drzewa do słania się na ziemi?
Wszystko tu było ciszą długotrwałą, mgłą, opuszczeniem, upadkiem, prochem.