Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/196

Ta strona została przepisana.

do pożerającego je płomienia, a w uszach dzwoniły mu jej słowa: „Umrzeć mi trzeba.“
Znów oczy zwrócił na drzwi otwarte na balkon: ogrody w cień zapadały, domy się oświecały... gwiazda zeszła na pogłębionem tle nieba... laguna rysowała się jak blade ostrze miecza... wzgórza zlewały się z obłokami; dal biegła w szlaki nieznane...
Tam, na tych drogach nieznanych były czyny do dokonania, cele do doścignięcia, marzenia do wcielenia w życie, sława — szczęście może, do zdobycia, zagadki do rozwiązania i palmy i wieńce wawrzynu.
Na szlakach tych dalekich, nieznanych, snuły się tajemnice niespodzianych spotkań...
Kto wie czy zakwefione szczęście nie przechodziło tamtędy niespotkane, niepoznane...
O dobie tej, tam, gdzieś na świecie, czuwała może jaka dusza bratnia, a może wróg daleki, nieznany, na którego czoło spływało natchnienie wielkiego, nieśmiertelnego dzieła?
W chwili tej ktoś, tam, gdzieś, dokonał może wiekopomnej pracy lub odkrył bohaterski bodziec do życia... a on tymczasem był w niewoli swych zmysłów, przygnieciony całym ciężarem namiętnej i zrozpaczonej miłości kobiety, której losy smętne a błyszczące, podobne były do nawy niosącej złoto i żelazo a rozbijały się o niego jak o szkopuł nieunikniony.
Co też w ten wieczór cichy porabia, co myśli Donatella Arvale, śród gór Toskanii, w samotnym domu, sama z nieprzytomnym swym ojcem? Czy się zbroi do walki wytrwałej z lo-