Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/197

Ta strona została przepisana.

losem i życiem? Czy się pogłębia w swej, tajemnicy? Czystą-li jest jeszcze i niepokalaną?

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Smętek wgryzał mu się w serce.
Zdawało mu się że ciszę wieczoru przerwać musi krzyk rozdzierający, rozpaczny. „Umrzeć mi trzeba!“
Słowa Foskaryny gniotły mu piersi ciężkim kamieniem.
Obezwładniony trwogą nie śmiał się poruszyć ani się opędzić ponurym widziadłom, które go obsiadły.
Tracił świadomość miejsca i czasu.
Widział siebie i Foskarynę pośród bezbrzeżnej doliny, przyprószonej źdźbłami spalonej trawy, pod kopułą białą, ołowianą nieba.
I czekali, czekali aż ich powoła głos jakiś... Jaki? Gdzie? Sen zmieniał się w zmorę.
Zdawało mu się, że się pnie, wraz z towarzyszką swą, na coraz wyższe, coraz bardziej strome skały...
Tchu im brakło, a widoczne cierpienie kochanki, podwajało własne jego cierpienie...
Drgnął i roztworzył oczy.
Zbudził go z ciężkiego pół uśpienia głos dzwonu San Simeone-Profeta, tak bliski że się zdał rozlegać w komnacie samej, ostrym dźwiękiem słuch rozdzierając.
— I ty drzemałaś? — spytał Foskarynę tak przygnębioną jak gdyby już nie żyła.
Przesunął dłoń po jej włosach, czole, twarzy.
Pod pieszczotliwem, łagodnem dotknięciem ręki kochanka, wybuchła łkaniem i płakała, pła-