Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/200

Ta strona została przepisana.

szczotliwie czoła jego i włosów. — Umiesz Stelio! być dobrym, czujesz potrzebę uspakajania, pocieszania. Dobry mój! słodki przyjacielu! Popełniliśmy oboje omyłkę i tę naprawić trzeba. Zrazu zdawało mi się, że mogłam czynić dla ciebie rzeczy bardzo pokorne i wielkie bardzo, lecz teraz zdaje mi się że jedno zrobić winnam: odejść, zniknąć, oswobodzić cię, pozostawić twym losom...
Powstał z klęczek, ujął w obie dłonie twarz kochanki.
— Zdobędę się na to, na co się miłość sama zdobyć nie zdoła — rzekła cicho bardzo, blada, patrząc nań tak jak nie patrzała nigdy jeszcze.
Czuł, że w swych dłoniach trzyma nie bladą twarz kobiety a duszę całą, głęboką i wzniosłą, niesłychanie piękną i cenną.
— Foskaryno! Foskaryno! Duszo moja! życie moje! Tak, wiem to, czuję, że mi dać możesz więcej niż to wszystko co miłość dać zwykła, lecz wszystko to jakąż mieć może dla mnie wartość bez twej miłości? Nic nie zdołałoby mnie pocieszyć gdybym cię nie miał u mego boku, na drodze życia. Wierz mi! wierz Foskaryno! Ileż to już ci mówiłem razy, przypomnij, wówczas nawet gdyś nie była jeszcze moją, własną moją, gdy nas dzieliła umowa...
Schylił się i przyciskając ją do piersi, pocałował w usta.
Wzdrygnęła się cała. Znów ją zalewał i mroził potok lodowy.
— Nie! nie! — oparła mu się blada i drżąca.
Odwróciła się, pierś jej falowała wzburzona.