Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/201

Ta strona została przepisana.

Pochylając się jak lunatyczka we śnie, poczęła machinalnie zbierać spadłe z jej kolan fijołki.
— Umowa... — wyszeptała po chwili milczenia.
Głośniej zaskwierczała nie poddająca się płomieniom głownia... głośniej zadzwonił deszcz po szybach, zaszeleścił po suchych gałęziach drzew w ogrodzie.
Szmery te przypomniały szmer wzburzonego morza, smętne pustynne przestrzenie, samotność istot koczujących, pod nieubłaganych nieb zmiennością.
— Czemuśmy ją naruszyli, te umowę naszą?
Stelio wzrok wpierał w płonący na kominku ogień, lecz dłonie jego zachowały poczucie dziwnego zjawiska, tej jasnej, wielkiej, ludzkiej duszy, którą trzymały trzymając pobladłą śmiertelnie twarz kobiety.
— Dlaczego? — pytała z boleścią. Ah, wyznaj, wyznaj, że i ty owej nocy, zanim nas namiętność oślepiła i porwała swym szałem i tyś miał przeczucie że się wszystko zniszczy, zatraci, żeśmy winni nie uledz pokusie, jeśli chcemy utrzymać tę rzecz wielką i dobrą co istniała pomiędzy nami a była całem bogactwem i dobrem mego życia. Przyznaj się Stelio, powiedz prawdę! Mogłabym ci nawet przypomnieć chwilę w której przemówił głos ostrzegający. Nie byłoż to na wodach, przy powrocie, gdyśmy mieli Donatellę pomiędzy sobą?
Przed wymówieniem imienia Donatelli zawahała się chwilę.
Po wymówieniu poczuła gorycz fizyczną niemal co z ust jej spadła w samą głąb serca, jak gdyby dźwięki te zatrute były.