Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/202

Ta strona została przepisana.

Cierpiała srodze czekając na odpowiedź przyjaciela.
— Nie umiem zwracać się do przeszłości — odrzekł — nie umiem i nie chciałbym już. Czuję żem nie stracił żadnego dobra, owszem. Lubię cię taką jaką jesteś, lubię gdy cała krew ci stygnie w żyłach i spływa do serca za lada mojem dotknięciem...
— Milcz! milcz! — błagała — nie podnoś burzy której się boję! nie przeszkadzaj mi mówić o tem co mnie boli! Czemu mi raczej nie dopomożesz?
Cofnęła się pomiędzy poduszki na których siedziała, wyprostowała się, zesztywniała, wzrok utkwiła w płomieniu odwracając od kochanka.
— Nie raz dostrzegłam w twych oczach coś, co mnie przerażało — rzekła wreszcie z przymusem i zdławionym głosem.
Drgnął lecz się nie ośmielił zaprzeczyć.
— Tak, przerażało — powtórzyła głośniej i spokojniej, nieubłagana dla samej siebie, przezwyciężywszy się i zdobywając na odwagę.
Oboje stali wobec prawdy samej, z sercem bijącem, otwarłem...
Teraz mówiła śmiało, spokojnie.
— Po raz pierwszy było to w ogrodzie, wiesz, tej nocy... Wiem dobrze coś wówczas widział we wmnie: całe to błoto po którem brodziłam, nikczemność którą deptałam, kał którym się brzydziłam... Ah! nie mógłbyś, nie mógł wyznać myśli i obrazów co ci wówczas krew rozpalamy. Wzrok miałeś okrutny i usta gorzkie i dopiero gdyś się spostrzegł jak mnie okrutnie ranisz, ulitowałeś się męki mojej... lecz potem, potem...