Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/204

Ta strona została przepisana.

i pracę, wszystko co mi nieba dały dobrego i cennego, ah! Stelio! Stello!...
Zatrzymała się chwilę, tchu jej brakło, wspomnienie dławiło ją jak nowe pohańbienie.
— ...i z tem wszystkiem dojść do tych brzasków... do tego poranku w którym opuszczałeś mnie...
Cała krew spłynęła do jej serca, na śmiertelnie pobladłej twarzy nie było jej i śladu.
— Czy pamiętasz?
— Szczęśliwy byłem, najszczęśliwszy z ludzi poranku tego — zawołał wzruszony, zdławionym głosem, też blednąc.
— Nie — zaprzeczyła mu stanowczo — przypomnijmy sobie! Opuszczałeś mnie jak... pierwszą lepszą, syty, znudzony już...
— Mylisz, się, mylisz!
— Przyznaj się, powiedz prawdę. Sama prawda może nas jeszcze ratować.
— Szczęśliwym się czułem. Serce mi biło pełnią radości, marzyłem i ufałem, wierzyłem w odrodzenie...
— Tak, wiem! szczęśliwym się czułeś z odzyskanej swobody, z piękności i świeżości poranku, z młodości własnej, z sił swoich. Ah! ileż goryczy, trucizny ile dolewałeś do swych pieszczot. Coś widział wówczas, powiedz coś widział, w tej co konała tylekroć — wiesz o tem — konała raczej niż zbezcześcić miała uczucie towarzyszące jej nieoddzielnie w smutnem, pustem, gorzkiem, koczowniczem życiu. Czy nie nierządnicę sponiewieraną, zepsutą, narzędzie lubieżności, aktorkę co u siebie jak na scenie, w teatrze należy do wszystkich i do nikogo...
— Foskaryno! Foskaryno!