Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/210

Ta strona została przepisana.

Zdawało się jej że stacza się w przepaść bezdenną pociągana ciężarem dni przeżytych, lat nędz i tryumfów, wraz ze swą śmiertelnie smutną twarzą i wszystkiemi do niej przyrosłemi maskami, z własną swą zrozpaczoną duszą i wszystkiemi, tysiącznemi duszami, które kolejno żyły w niej, kochały, szalały, cierpiały...
Miłość co ją zbawić miała, popychała ją oto nieodwołalnie do zguby, do śmierci!
By ją doścignąć, by ją objąć, miłość kochanka musiała zwalczać otaczające ją mroki przeszłości, plamić się niemi, zarażać, gorzknieć, okrutnieć, zmienić się we wstręt może...
Mrok to ten podsycał jego zmysłowość do szału i zapomnienia...
Ah! cóż uczyniła!
Nie samaż bo uzbroiła tego niszczyciela; wzbijając go pomiędzy sobą i swym młodym przyjacielem?
Teraz zapóźno już było!
Wszystko stracone!
I myśleć że ona to, ona sama, w ów wieczór pamiętny płonącej w ogniu Wenecyi, zbliżyła go do pięknej i świeżej zdobyczy, na której spoczął wzrok jego podbójczy spojrzeniem będącem zarazem wyborem i ślubowaną obietnicą.
I do kogóż jeśli nie do tamtej przemawiał teraz tak gorąco, tkliwie, szczerze?...
„Przestań, o! przestań się smucić.“
Głos jego słyszała coraz dalszy, cichszy, jak gdyby się sama zsuwała w coraz głębszą przepaść a głos pozostał u góry... coraz dalszy, cichszy słyszała głos jego lecz czuła ciepło pieszczących ją dłoni... i nagle, w ognistej ciemności