Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/211

Ta strona została przepisana.

w której się rodzą gorączki i waryacya, z samej swej głębi otrząsła się, oburzyła, porwała.
— Czy chcesz bym cię wiodła do niej, czy tu ją mam zawołać — spytała patrząc nań szeroko rozwartą źrenicą i wstrząsając mu obie ręce silnym, konwulsyjnym uściskiem pod którym czuć było paznogcie. — Idźże! Czeka cię, pewnie że czeka! Po co tu jesteś? Idźże!
Podniosła się, wyprostowała, usiłowała popchnąć go ku drzwiom.
Zmieniła się do niepoznania w gwałtownym tym wybuchu.
Groźną była, złowrogą.
Niesłychanej siły nabrały jej wyprężone Wściekłą złością ręce.
— Kto, kto mnie czeka? Co mówisz? Co ci jest? Upamiętaj się! Foska! Foskaryna!
Jąkał się, wołał na nią, drżał przerażony sądząc że spostrzega ślady nagłego zamącenia zmysłów na jej zmienionej do niepoznania twarzy.
Nie słyszała go oszalała.
— Foskaryna!
Wołał na nią z głębi serca, sam blady przerażenia, pragnąc zatrzymać wymykającą się rzekłbyś duszę.
Drgnęła cała.
Puściła go, ramiona jej opadły, dokoła powiodła obłąkanym wzrokiem, jak gdyby nagle zbudzona nie pamiętała co zaszło.
Dyszała ciężko.
— Chodź! usiądź.
Odprowadził ją do sofy, uspakajał łagodnie, troskliwie.
Pozwalała się uspakajać, łagodzić.