Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/212

Ta strona została przepisana.

Zdawało się że budzi się z głębokiego zemdlenia i nic nie pamięta.
Skarżyła się.
— Kto mnie uderzył? Kto?
Wyciągała zbolałe ramiona; dotykała swych szczęk opadłych, lic bladych.
Zaczęła się trząść z zimna.
— Połóż się! Tu połóż głowę.
Układał ją, podsuwał poduszki pod głowę, nogi, łagodnie, cierpliwie, pochylając się jak nad ukochaną istotą co nagle zasłabnie, gotów jej oddać serce całe co biło, kołatało mu w piersi przerażone.
— Tak, tak — powtarzała cichym jak tchnienie głosem za każdym jego ruchem, jak gdyby pragnęła przedłużyć te tkliwe starania, nacieszyć się niemi.
— Zimno ci?
— Zimno.
— Chcesz bym cię nakrył?
— Tak.
Szukał czem ją okryć.
Znalazł na stole szmat starego, pysznego aksamitu, otulił nim ją!
Uśmiechała się ledwie, zaledwie.
— Dobrze ci tak?
Skłoniła głową, przymknęła oczy, Podniósł wówczas rzucone, ciepłe jeszcze fijołki i położył na poduszce obok jej twarzy.
— Tak. Czy dobrze?
Powieki jej się poruszyły ledwie, zaledwie.
Pocałował ją w czoło wdychając zapach fijołków.
Zwrócił się po tem do kominka, drew dorzucił, wielki rozniecił ogień.