Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/218

Ta strona została przepisana.

Nic powstrzymać nie mogło głuchej roboty choroby i obaj smucili się patrząc na te włosy siwe, postać złamaną, chwiejącą się pod podmuchem wichru co nadbiegał zdała, przynosząc cichej lagunie pianę i głosy mórz szerpkich.
„O morze, morze cudne! winneś mnie nosić jeszcze, na ziemi niema już dla mnie zbawienia... niechże wam o fale niezgłębionego morza! wiernym pozostanę!“
Dzika harmonia „pływającego holendra“ budziła się w pamięci Stella Effreny wraz z przecinającym ją, od czasu do czasu, rozpacznym krzykiem.
Zdawało mu się, że w wyciu wichru słyszy śpiew dziki galerników, na nawie o krwistych żaglach:
„Johohe! Johohe! przybij do brzegu o czarny żeglarzu: siedm lat już upływa.“
I wyobrażał sobie Ryszarda Wagnera młodzieńcem, samotnym śród zgorszeń Paryża, ubogim, niezależnym, pożeranym przedziwną gorączką, z okiem utkwionem w swej gwieździe, z postanowieniem niezłomnem podbicia świata.
W obrazie bladego tułacza, młodzieniec zaklął własną swą pogoń bez wytchnienia, za sztuką, walkę zażartą, nadzieję niezłomną:
„Przyjdzie dzień w którym blady tułacz zbawionym zostanie, jeśli spotka kobietę gotową pokochać go i dotrzymać mu, wiary aż do śmierci.“
Kobieta ta była dziś u boku starca, jak anioł stróż zawsze czujna.
I ona jak Senta, poddała się prawom prawdziwej wierności i oto śmierć uświęcić miała nienaruszone, śluby.