Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/219

Ta strona została przepisana.

— Czy ci się nie zdaje, że życie spędziwszy śród mytów, starzec ten marzyć musiał nie raz o nadzwyczajnej jakiejś śmierci i że się codzień modli do Przyrody, o zesłanie mu podobnej do tej co mu się nieraz śniła — pytał Daniel Glauro wspominając wyroki losów, co pozwoliły by orzeł wziął za skałę czoło Eschylosa, a Petrarka skonał samotny nad rozwartą księgą. — Jakiż koniec godnym byłby Wagnera?
— Nowej melodyi powódź, harmonia niesłyszana dotąd, przeczuta, przewidziana w młodości, nieziszczona jeszcze, zaleje mu serce i przetnie nić życia.
— Prawda! — odrzekł Daniel Glauro.
Popychane wiatrem chmury kłębiły się, rozbiegały, gromadziły; kopuły, wieżyce wahały się odbite w wodzie, wydłużały, kurczyły i cienie obłoków i gmachów miejskich cienie zlewały się niespokojne, ruchome we wzburzonych wodach, potrącały się, zabiegały jedne na drugie, gotowe ścierać się i niszczyć wzajemnie.
— Spójrz na Madziara, Danielu! Serce to pewnie szlachetne. Służył przyjacielowi z zupełnem oddaniem się, z niewzruszoną wiarą i to oddanie się, ta wiara uczynią go nieśmiertelnym hardziej jeszcze jak własny jego talent. Lecz zważ też jak samo to uczucie tak szczere i szlachetne przyobleka się w afektacyę teatralną, dzięki trawiącej go ustawicznie potrzebie zajmowania i w podziw wprawiania widzów własną swą osobą.
Ksiądz prostował postać chudą i kościstą, zakutą niby w pancerz ze stali i stojąc wyprostowany, odkrył głowę zasyłając cichą modlitwę to Boga burz i wichrów.