Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/222

Ta strona została przepisana.

Skłonili nisko głowy, wyciągnęli ramiona...
Jak długo trwała droga ciężka?
Kilka kroków dzieliło zaledwie parostatek od wybrzeża, lecz się im ta przestrzeń strasznie wydłużała.
Wzburzone wody rozbijały się o pale przystani... z głębi kanału dolatywała wrzawa podobna do wydobywających się z głębokiej pieczary oszalałych Meandr głosów...
Dzwony świętego Marka wydzwaniały nieszporną godzinę... lecz wszystkie te głosy i odgłosy zlewały się w jeden głęboki, odległy, nieustanny, łkający szmer morza.
Na ręku swem nieśli omdlałe ciało tego, co świat zalał potokiem swej niezgłębionej duszy; śmiertelną powłokę Proroka, co ku zbudowaniu ludzkości, w śpiew zmienił samą istotę Wszechświata.
Z drżeniem lęku i rozkoszy niewymownej, jak ten co ujrzy wytryskujący ze skały strumień, rozpadający się krater wulkanu, ogień pożerający las dziewiczy, oślepiający meteor blaskiem swym całe pokrywający nieba, jak ten co się znajdzie nagle wobec siły przyrodzonej, nieprzepartej, Stelio Effrena uczuł pod swą dłonią — musiał przystanąć chwilę by zachwycić powietrza a oka nie spuszczał z opartej na swych piersiach głowy starca, — uczuł pod swą dłonią wracające bicie“ chorego, starczego serca...


∗             ∗