Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/223

Ta strona została przepisana.

— Skąd ci starczyło siły Danielu? tobie co byś nie potrafił, jak mi się zdawało, nagiąć trzciny! A ciężkim był ten barbarzyńca, kości miał rzekłbyś z bronzu ulane: dobrze zbudowany, silny, zdolny utrzymać się na podrzucanym burzą pomoście okrętu. Skąd ci się wzięła ta niespodziewana siła? Jużem się bał o ciebie, wyznaję. Lecz nie, nie zawahałeś się, wytrwałeś do końca. Dzień dzisiejszy jest dniem świątecznym. Jego oczy otworzyły się jak raz naprzeciw moich, serce zabiło pod mą dłonią. Zasłużyliśmy sobie Danielu! szczęście i zaszczyt niesienia go na ręku naszem, zasłużyli żarliwością czci naszej...
— Tyś zasłużył nietylko na to by go nieść na swym ręku, lecz by ci się spełniły najlepsze jego proroctwa zostawione tym co mają jeszcze nadzieję.
— Ah! jeśli mnie nie zaleje sama ta pełnia z którą się noszę, jeśli mi się uda opanować pożerający mnie niepokój, wówczas Danielu...
Szli tak bok u boku obaj przyjaciele, upojeni, pełni ufności w siebie i przyszłość, jak gdyby przyjaźń ich nowym zacisnęła się węzłem, jak gdyby wspólnemi siłami zdobyli nowy skarb idealny; szli tak, szli pod wiatrem, szumem i hukiem, w zapadający wieczór gwarny, a za niemi biegło rozszalałe morze.
— Zdaje się jak gdyby Adryatyk powalił wszelakie tamy drwiąc sobie z rozkazów Senatu — zaśmiał się Daniel Glauro, przystając na wybrzeżu przez które fale bryzgały spienione het! precz! na same Prokuratorye. — Musimy zawrócić.
— Nie! przepłyńmy raczej. Patrz mamy